Niespodzianka czyli sukces

Niespodzianka czyli sukces

Nawet zdecydowani adwersarze Teatru Polskiego muszą przyznać po obejrzeniu „Francuskiej niespodzianki”, że jest to sukces teatru i zespołu.

     Ten lekki gatunek jakim jest komedia,to  dla widza dobra zabawa, bo przecież śmieje się on z przekomicznych sytuacji. Tymczasem od aktorów właśnie komedia wymaga bardzo precyzyjnego grania i dużego skupienia. Wystawiając komedię „Francuska niespodzianka”, Teatr Polski zainaugurował na Scenie Kameralnej lżejszy repertuar. Lżejszy, to nie znaczy gorszy czy mało wymagający. Wszak tę sztukę napisał francuski aktor, scenarzysta i reżyser w jednej osobie – Jean Poiret. Napisał ją ze znakomitym wyczuciem sceny i znajomością zalet, jakie musi mieć dobry spektakl. A więc mocny początek, dobre tempo i ciekawe rozwiązanie.

     Spektakl który oglądamy, spełnia te wymagania. Rzecz zaczyna się niewinnie. Sielankę podstarzałego Stephane z młodziutką Julie przerywa żona, która wraca niespodziewanie z lotniska. Ten zaczyna budować piętrowe kłamstwa u których początku jest deklaracja, że Julie to… jego córka. Akcja coraz bardziej się rozkręca, włączają się w nią  składający wizytę państwo Walter z dominującą mamusią i posłusznym synem. Na dodatek pojawia się też mama Julie. Oczywiście nie odbiorę Państwu przyjemności  oglądania i nie zdradzę zakończenia. Powiem tylko, że jest ono przewrotne…

     Cezary Morawski wybrał właściwie idealny materiał. Miał on stuprocentową pewność, że widz bawiąc się, jednak zada sobie pytanie: a gdyby taka sytuacja mnie spotkała? Lepiej więc widzieć ją na scenie, niż w życiu – do tego swoim. Chwalę  takie ustawienie ról, jak w spektaklu, bez przerysowania i grubej kreski, ale z finezją i jednak nutą sympatii do scenicznych postaci. Zgrabna intryga rozwija się i widz śledzi ją z ciekawością.

     Marek Feliksiak jako Stephane dokazuje cudów zręczności – słownie i fizycznie, aby wyśliznąć się z matni, jaką sobie zgotował. Trzeba przyznać, że robi to znakomicie i zabawnie, panując jednak nad sytuacją. Trudno też się dziwić, że  Julie zawróciła mu w głowie. Grająca ją Aleksandra Chapko jest urocza, ponętna i po chwili szoku, świetnie zaczyna się czuć w nowej roli córeczki tatusia. Wyraźnie w swoim żywiole jest Monika Bolly, jako Sophie. Zna przecież swojego męża jak nikt i podejmuje przewrotną grę, bawiąc się jego kolejnymi wpadkami. Monika Jest tu drapieżną kobietą, walczącą o swoje,  ale  robi to z poczuciem humoru i inteligentnie rozgrywa sytuacje. Obie panie – o dziwo – nawet zaprzyjaźniają się!

     Nieco mniejsze, ale znakomicie zagrane role to pani Walter – Jolanty Zalewskiej i pan Walter – Marcina Rogozińskiego. Wywołują one ogólną wesołość, zwłaszcza pani Walter już lekko wstawiona po kolejnych drinkach. Zabawny jest pan Walter, sam oczarowany Julie. Bardzo uległy i podporządkowany mamusi ich syn Frédéric, czyli Jakub Grębski wprawia nas w zdziwienie. Bardzo przekonująco pokazuje tą rolą, do jakiego stopnia można być kierowanym przez maman.

     Kiedy nasza uwaga naturalnie spada nieco w końcówce spektaklu, nagle skacze nam ciśnienie, bo oto pojawia się na scenie Aldona Struzik czyli Marléne Châtaigneau. Wprawia w osłupienie, zarówno widzów jak i zgromadzonych na scenie. Swoim urokiem promienieje, a zarazem zmyślnie wychodzi na swoje. Ta zaskakująca finałowa rozgrywka jest znakomitą sceniczną perełką wieńczącą ten spektakl. Aldona Struzik wkłada w tę rolę cały swój urok, sceniczne doświadczenie i talent. Nie sposób tego nie zauważyć! Całości wrażeń dopełnia solidna mieszczańska scenografia i kostiumy Małgorzaty Żak, zaś nieco jazzująca muzyka Marcina Partyki świetnie puentuje poszczególne sceny. Na pytanie, czy warto obejrzeć ten spektakl, odpowiedź jest jedna: trzeba!

tom

Jean Poiret, Francuska niespodzianka. Reżyseria Cezary Morawski, scenografia i kostiumy Małgorzata Żak, muzyka Marcin Partyka ,przekład Irma Helt. Teatr Polski. Premiera 14.02.2018